Eviva Dym!
Eviva Dym!
czyli jeden dzień na Cracow Screen Festival
Ja (Mały Tynek) i Konradek z doświadczenia wiemy, że o randze festiwalu świadczą toi-toie. Im bardziej zapchane i oblegane, tym lepszy festiwal – a ileż to miłych i przygodnych znajomości można zawrzeć, stojąc w wijących się kolejkach do takowych. A te na Cracow Screen Festival nawet drugiego dnia w większości dziewicze były jak zakwitające dziewczęta, o ile w ogóle zostały przez szanownych organizatorów otwarte.
Przepraszamy za to kloaczne rozpoczęcie, (rzeczywiście, być może nie najwyższych lotów, lecz jaki festiwal taki i styl pisania o nim), zwłaszcza że mówimy tu o festiwalu w tak nobliwym grodzie, gdzie Wanda nie chciała Niemca, a i Szewczyk Dratewka rzucił kiedyś swe trzy grosze, tym razem swe trzy grosze starali się rzucić organizatorzy z UM, ale cóż począć, skoro festiwalowa, stworzona przez nich w pocie czoła zapewne, rzeczywistość pozostawiała do wyboru tylko… Dym (i nikt nam tu nie zabroni uderzyć w kryptoreklamę – Turysto Drogi, Zaułek Świętego Tomasza – z nadzieją na zniżki, ba! – na darmowe alkohole w wymienionym wyżej przybytku przez czas jakiś!!!).
Bo z trzech pierwszych koncertów zapamiętaliśmy głównie:
- Zdezorientowanych ochroniarzy, w liczbie początkowo wyjątkowo znikomej, którzy z czasem ewoluowali w coraz pełniejsze formy embrionalne, bo o formie dojrzałej raczej mówić nie możemy – gdzież ta ochrona prawdziwa taka, w końcu to miasto rozgrywek Wisły i innych derbów;
- VIP-ów – a widziało się, widziało… taki Makowiecki z Reni Jusis już nie ukrywali swych wspólnych (poza)muzycznych zainteresowań (i jedno, i drugie chciało zapewne zagrać ze Smolikiem – nie wnikajmy głębiej na czym) – to zresztą ewenement jest, bo wszyscy „wielcy” byli spostrzegani akurat w pobliżu naszej chilloutowej gwiazdy, no ale skoro ma robić hit na nadchodzące mistrzostwa Europy w piłce nożnej, to wszystko jasneJ);
- Brak napojów chłodzących na terenie festiwalowym, prócz zagrażającego zdrowiu i życiu Red Bulla (tak, tak mówimy tu o większych dawkach tego napitku), co samo w sobie przekładało się na leżący na trasie prowadzącej z jednej sceny na drugą… Dym;
- Przytłaczające uczucie zagubienia w pustkach na widowni, które musieliśmy leczyć wlewanymi w siebie regularnie, początkowo nawet bardzo regularnie, dawkami napojów niekoniecznie bardzo wysoko procentowych…;
- Jakąś tam muzyczkę, która nie przeszkadzała, i heroiczne, choć równocześnie karkołomne wysiłki artystów, robiących, co mogli, ale przecież i Salomon z pustego wielkiego entuzjazmu nie wykrzesze (Red Bull ewentualnie doda skrzydeł).
Pewnym urozmaiceniem był tu koncert Coolek* (czyli minęły nam jakieś trzy godziny wędrówek ludów). A tu muszę się przyznać – ja, Tynek – że za każdym razem tak ujmuje mnie ekspresja sceniczna ich lidera, że jadem pluć im w twarze nie będę. Szybszy był stokroć niż obsługa w Dymie, biorąc pod uwagę ilość ludzi na jednego barmana/muzyka. Zakończony: „Dziękujemy wam, to był najgorszy wybór, kurwa jego mać”, Ostrowskiego (a wobec smutnej prawdy całego festiwalu tekst wydał nam się wręcz podsumowujący, godny cytowania, więcej – leadu niniejszych luźnych przemyśleń). Od nas jednak pozwolę sobie rzucić cytatem z innego artysty, zakończonym dokładnie tą samą zbitką słowną: „To nie są wyścigi samochodowe, kurwa jego mać” (Mała poprawka, „żużlowe wyścigi” co prawda winny być, ale samochodowe nam się już za dobrze przyjęły w mowie codziennej). Coolki jednak i tak odniosły sukces. Zawsze chcieli mieć na koncercie więcej ludzi niż Wilki (ciekawe, czy marzą też o Bentleyu?). I się udało. Widzieliśmy już lepsze tak zwane dokonania sceniczne tego zespołu, ale na tym feście to był pierwszy występ, którego wysłuchaliśmy do końca, i to nawet z wielką przyjemnością/radością, po prostu dobrze się bawiąc (choć niektórzy przedstawiciele publiki bawili się do żywiołowych piosnek w wyjątkowo przekorny sposób –
– tu chciałem wyrazić podziękowania dla autorki tej jakże zacnej fotografii). A to rzeczywiście sukces, drodzy coolkowi artyści. Dzięki wam wróciliśmy do Dymu w troszkę lepszych nastrojach.
A potem zaczęło się robić jak w przewrotnej sztuce, w której: na początku nic się nie dzieje, bohaterczyki wyczekują Godota i pożera ich melancholia za czymś bardziej, ty widzu zrezygnowany już obmyślasz plan, jak sprytnie się przez rzędy przecisnąć i sąsiadów podeptać tak, by syknięcia do sceny dotarły, aż tu nagle… istny Hitchcock. Cóż po Coolkach zwątpiliśmy. Żal kasy wydanej na bilet mentalnie obcierał i uwierał, i to bardzo, i jakoś tak niewygodnie w głowie się robiło, choć kolejne porcje napojów wyskokowych zacierały odrobinkę ten dyskomfort [nie oszukujmy się, kochani organizatorzy jak Cygan za matkę sobie zażyczyli. Stąd apel teraz będzie – Szanowni organizatorzy (przepraszamy, że piszemy was tu teraz z małej litery, ale na dużą na razie nie zasługujecie), pragnę przypomnieć, że Kraków w weekend majowy to nie Gdynia-Babie Doły w początkach lipca, choćby ze względu na przestrzeń, i zapewne wasze miasto bardzo jest drogocenne, ale porównywanie tych dwóch festiwali to zwykłe nieporozumienie, a cenowo blisko wam było, oj wyjątkowo bliziutko]. Do tego wałęsający się po ulicach już mocno wskazujący na spożycie ludzie z plakietkami festu byli ewidentnym dowodem, że to oni byli mądrzejsi i nawet pod scenę starali się nie podejść zbyt blisko, by nie nastręczać niepotrzebnej roboty znudzonym ochroniarzom. A poza tym wszystkiego można było sobie posłuchać zza barierek odgradzających, bez niepotrzebnych wydatków. (Dlaczego nie wybraliśmy tej formy rekreacji w plenerze, oto jest pytanie, czy dla umysłu byłoby tak godniej?).
Anyway, potem wreszcie zaczęło się dziać…
Circus wreszcie porwał w kicanie Małego Tynka
hydra podniosła tu wreszcie swą głowę na krótką chwilę… by o godz. 21 znów przynieść nam krótką chwilę konsternacji, gdy od prowadzącego koncert pana dowiedzieliśmy się, że zamiast Raveonettes usłyszymy Dub Pistols („Ja pierdolę”, wymruczał w tym momencie pod nosem Konradek i tym razem to on rozpoczął podskakiwanie). I był to, uwierzcie mi, moi drodzy czytelnicy, najbardziej żywiołowy i najbardziej przekonujący koncert tego dnia, mimo iż co chwila musiałem zdawać relację na żywo via mobile phone z tego, co się dzieje na scenie i w jej okolicach J. Przy dźwiękach AC-piorun-DC z pewnością zaczęło się bawić więcej zgromadzonych pod sceną ludzików, być może ściągniętych dochodzącymi zza ogrodzenia skocznymi dźwiękami.No i został nam już koncert gwiazdy wieczoru Underworld, gdzie Tynek znudzony przysiadł z boku. Było zaledwie poprawnie i wyjątkowo cicho zagrane, ale to już każdy może sobie oglądnąć na YouTubie.
Ech, ech, szczególnie gdy potem się okazało, że przy sobocie o godz. 1 w nocy Dym stoi zamknięty już na trzy spusty… mimo iż wciąż roztaczane są wokół niego takie oto widoki:
Oceny nie wystawimy, mamy w sobie troszku litości dla jeszcze raczkujących niemowląt…
Relację zdali: Tynek i Konrad
Słow(n)iczek:
*) Coolki = Cool Kids of Death (to dla niekumatych)
Kanał RSS dla tego wpisu. TrackBack URL
Dodaj komentarz
A oto wyjaśnienie skąd wzięły się wyścigi samochodowe a w sumie żużlowe- samochodowe powstały w interpretacji własnej:)
http://pl.youtube.com/watch?v=vyb_T-SUWEo
Komentarz od sis — 13/07/2008 @ 09:57