Lao Che, koncert w Klubie Studio (2009)
Sobota wieczór. Support – Płyny. Gość główny – Lao Che.
Tłumy… nie przyszły. No ok, nie było pusto jak na niejakim zeszłorocznym Screener festival (którego mamy przyjemność – jak zadecydowali organizatorzy widząc klapę w zeszłym roku - nie mieć w tym AD 2009, hurra!). No ale pusto też nie było. Powiedziałbym, że w sam raz. Ale od początku.
Bo na początku całkiem miłe zaskoczenie i Płyny. Grali i śpiewali. Śpiewali i grali. I całkiem przyjemnie sie tego słuchało. Zaintrygowany chyba sięgne po jakąś płyte, bo byc może warto patrzeć na ten zespół jak rozkwita. I może rozkwitnie tak, że kiedyś oni będą grali po jakimś supporcie jako kapela wieczoru.
A potem – potem nastąpiła ekspolzja energii. Miłe zakoczenie – w Klubie Studio grała ostra, mocna, głośna muzyka i było dobrze słychać! Publika szalała, na prawdę pod sceną działo się. Masy falujących głów, to na początek. Ręce w górze. Ludzi ena rękach. Skoki. Sala śpiewała i chciała ciągle więcej. Więc bez bisów się nie odbyło. Bez przebojów sie nie odbyło. Hitem oczywiście było Hyropiekłowstąpienie i utwory z ostatniej płyty Gospel (mojej jak na razie ulubionej, jak i tej pierwszej, od której zacząłem przygodę z Lao Che). Ja ciebie KO. Czarne kowboje. No ale nie tylko. Bo także z Powstania Warszawskiego jak i z Guseł. A publika szalała. Były także zapożyczone od Klausa Mitfocha kawałki. Koncert zróżnicowany, ostry i miły dla ucha.
Tak minęła sobota…
Nikt tego jeszcze nie skomentował.
Kanał RSS dla tego wpisu. TrackBack URL
Dodaj komentarz