CLMF 2009 - Dzień 1 (czwartek)
Skaczemy do góry ludzie,
każdy może być na luzie!
Co tu dużo pisać. CLMF w tym roku rozszerzono o jeden dzień. Wcześniej 2 dni, w tym roku trzy. Czwartek zdecydowanie rockowy. Co miało niebanalny wpływ na moją decyzję dotyczącą zakupu biletu na całość.
Fenomenalna letnia pogoda. Sucho i ciepło. Wejście na teren jak ostatnio. Wycelowałem tak, żeby zacząć koncertem młodych gniewnych z Kumki Olik. Tutaj szok na wejściu - taaaaakkkkkkaaaaaa kolejka z biletami do punktów “obrączkowania”. Ale patrze z boku wejście bez kolejki, co prawda obstawione ochroną, ale zapytać nie szkodzi. No i proszę, wejście specjalne dla ludzi z biletami Eventim… A ja akurat dzień wcześneij kupilem bilet “typu” Eventim. Wchodzę omijając godzinną kolejkę.
Program biorę i biegiem prawie na Coke Stage gdzie już słychać jak chłopaki się rozgrzewają.
Kumka Olik. Grają krótko, ale dynamicznie. Młody zespół, jedna płyta to i nie bardzo jest materiał na długi koncert. Grają swoje przeboje, grają resztę utworów. Publiczność niepozorna, pół namiotu Coke Stage niezapełniona.
Pod sceną jednak rozgrywa się małe pogo. Ale szybko umiera. Ludzie się rozchodzą a reszta co została wywołuje młodych muzyków na krótki bis. Jest dobrze. Kumka Olik, jak nic nie popsują, to mają przed sobą jeszcze dużo do zrobienia, nagrania i zagrania. Koniec.
James. Mam ponad godzine do drugiego koncertu na który się zdecydowałem wybrac. Burn Stage pusta. DJ męczy się z dekami grając dla kilku osób. Cóż, młoda godzina, a dziś towarzystwo (zwłaszcza to “jednodniowe” to raczej rokowcy niż klubowicze… Nieszkodzi - na Main Stage wyskakuje James. Jest sporo ludzi, ale podchodzę dośc blisko sceny. Na telebimach widać faceta w czerwonej sukience ze złotą trąbką akompaniuje rozbrykanemu wokaliście.
Zaczyna się zabawa! Rozbrykany wokalny łysiołek wprawia w poruszenie ochronę schodząc ze sceny i wychodząc do publiki. Wita się z fanami. Ochrona zbiega się. A wtedy hop wskakuje z pomocą widzów na barierkę - wąskie płotki. W asekuracji koncertowiczów i pod bacznym okiem coraz liczniejszej ochrony piewa do publiki z bliskiego dystansu. Raz w jedną, raz w drugą stronę. Wszyscy bawią się dobrze. Czas mija szybko. O rany, za 4 minuty Coma!
Coma. Wchodzę a raczej wpycham się juz do zapełnionego namiotu Coke Stage. Akurat rozbrzemiewa intro i wchodzą muzycy i … zaczyna się. Ostro, mocno, dynamicznie. Równą godzinę. Choć od połowy ludzi zaczyna ubywać i na sam koniec już stoję pod barierkami. Obowiązkowo jest centralne pogo. Chłopaki bez koszulek noszą na rękach innych koncertowiczów. Gorące dziewczyny zdejmują koszulki i bawią się jakby były na plazy. Niestety jeden feler - Coma nie bisowała choćby symbolicznie. Dali 60 minut koncertu jak w kontrakcie i ani nutki więcej.
The Killers na Main Stage już zaczęli. Jakoś nie przepadam specjalnie za nimi, więc w połowie postanowiłem opuścić festiwal. W końcu jeszcze dwa dni przede mną…
A piątek już mniej rockowy a właściwie to hiphopowo-rnb.. No i trzeba być już na 17.30 bo Abradab na scene wchodzi na start…
Nikt tego jeszcze nie skomentował.
Kanał RSS dla tego wpisu. TrackBack URL
Dodaj komentarz